Sikorki

Mateusz Dudek

Odwiedzała go w soboty. Przez ponad godzinę mknęła autostradą, a potem kluczyła leśnymi drogami. Piętrowy dom z czerwonej cegły – z charakterystycznymi wnękami okiennymi, o które wyprosiła swego czasu architekta – stał na uboczu wsi. Po zjeździe z autostrady wysyłała wiadomość i gdy wjeżdżała przez bramę, mężczyzna o siwych skroniach siedział na werandzie, a obok na stoliku stały dwa parujące kubki – jeden biały z dużym uchem, który przywieźli kiedyś z Aten, a drugi przezroczysty, jej ulubiony prezent ślubny. Kubek ten przetrwał PRL, zmiany ustrojowe i ich małżeństwo.

Na powitanie przytulali się jak dogasające szczapy drewna i siadali na werandzie. Mężczyzna podsuwał cukiernicę, chociaż kiedyś sam słodził jej gorące napoje, odmierzając idealne porcje słodkich kryształków. Lubiła aromat herbaty, którą podarowała mu na święta. Lubiła ten dom, który z takim wysiłkiem wykańczali przez lata i którego sprzedaży – mimo wielu życiowych zawirowań – nigdy nie rozważali.

Spojrzała na mężczyznę z ukosa. Wiedziała, że skoro o samym świcie wkładał słomkowy kapelusz i zatracał się w ogrodzie, to jakby świadomie uciekał przed momentem, w którym przykuty do fotela będzie mógł już tylko obserwować las.

Dwa razy w miesiącu przywoziła worek łuskanego słonecznika. Wrzucała kilka garści do drewnianego karmnika, który dawno temu – w czasach gdy zamiast domu rosły tu jedynie wysokie trawy – powiesili na pobliskim drzewie. W okolicy zadomowiły się oliwkowe sikorki. Po śniadaniu siadali na werandzie, pili kawę i obserwowali karmnik. Potem mężczyzna zaszywał się wśród gęstych krzaków porzeczek, a ona dosypywała słonecznikowych nasion i czytała książki, na które nigdy nie miała czasu. Żyli w świecie codziennych komunikatów, ale nie mogła sobie przypomnieć, kiedy okazało się, że życie nie ma już zakrętów, że nic nie muszą prostować i nie ma za czym gonić. Kiedy poranną rozmowę zastąpił im świergot sikorek i szelest traw?

Córka przyjeżdża z mężem i dzieckiem na święta, urodziny i w niektóre ciepłe weekendy. Śmieje się, że rodzice wzięli rozwód na niby. Że nic się nie zmieniło. Ma dopasowaną sukienkę, talię osy i nie przepada za porozrzucanymi po ogrodzie łupinami słonecznika. Mówi, że to emerycka fanaberia. W południe siadają przy stole, a po obiedzie grają w rodzinne scrabble. Po wyjeździe córki dom gaśnie jak zdmuchnięty płomień.

Dzień poszarzał, a mężczyzna mruknął, żeby nie wracała do miasta po zmroku. Przytaknęła. Wyciągnęła pościel z kredensu obok kominka, przy którym kiedyś spali zawinięci w śpiwory i szeptali, że w końcu uzbierają na grzejniki w sypialni. Zasnęła w dolnym pokoju, tam gdzie nadal wisi fotografia jej ojca i stoi zabytkowa lampa, którą z dumą przyniósł z peweksu.

Rano budzi ją brzęk naczyń. Na werandzie czeka talerz kanapek i dwa parujące kubki. Mężczyzna kiwa jej głową na powitanie i wraca do obserwacji. Oliwkowe sikorki przycupnęły na pobliskich drzewach ze słonecznikiem w dziobach. Kobieta siada obok. Rzuca okiem na stół, ale nie widzi cukiernicy. Mężczyzna uśmiecha się. Mówi, że posłodził.


Mateusz Dudek – gdańszczanin. Rocznik 1986. Absolwent dziennikarstwa oraz Akademii Morskiej w Gdyni. Laureat ogólnopolskich konkursów literackich. Więcej informacji: www.mateusz-dudek.pl oraz facebook.com/mateuszdudekautor.

ilustracja: Magdalena Batko, korekta: Monika Pertek-Koprowska