Agnieszka Rynkowska
Moja matka nigdy nie siada. Nigdy.
W tamten lipcowy poranek było podobnie.
– Zostaw, mamo. – Zabrałam od niej czajnik i odkręciłam kran.
Matka jednak wspięła się na taboret i z górnej szafki wyjęła pudełko z herbatą.
– Trzymałam na specjalną okazję. To dobry moment.
– Daj, ja to zrobię.
Postawiłam dwa kubki i wsypałam po pół łyżeczki pachnących bergamotką liści. Bezsilnie patrzyłam na blat zastawiony naczyniami Zeptera, na które odłożyła kilka emerytur. Słoiki, kartoniki, foliowe zawiniątka, „szkoda wyrzucić”. Wszędzie.
Matka otworzyła lodówkę.
– To zrobię ci kanapkę.
– Nie będę jadła. Dziękuję.
Patrzyłam na jej nieumyte od wielu dni włosy, na resztki czerwonego lakieru na paznokciach. Kiedyś widziałam wylinkę cykady i matka, mimo swojej nadwagi, wyglądała teraz tak samo – jak cudem poruszający się oskórek. Albo chitynowy pancerzyk.
– Może jajecznicę?
– Mamo, jest szósta rano, herbata wystarczy. Usiądziemy?
Kuchnia zostawiała niewiele przestrzeni. Wciśnięty na siłę stół i krzesła ze Swarzędza, „drewniane, takich solidnych już nie produkują”.
Matka chodziła jak zwierzę w za ciasnej klatce. Dwa kroki w prawo, dwa w lewo.
Zaczęła wyciągać poupychane pod meblami paczki pieluch dla dorosłych.
– Zobacz, ile tego zostało.
– Usiądź, proszę. Dzwoniłaś już?
– Chciałam go najpierw umyć. Nie lubi, jak dotyka go ktoś obcy.
Zrobiłam krok w jej stronę i niezręcznie spróbowałam ją objąć. Stężała. Zastygła w bezruchu z rękoma opuszczonymi wzdłuż tułowia. Gładziłam ją po plecach, taką dużą i maleńką jednocześnie.
– Usiądziemy?
Drgnęła na gwizd czajnika i odwróciła się do płyty gazowej. Patrzyłam na jej przygarbione plecy i myślałam o tym, że nigdy nie dotykałam nikogo, kto jest tak twardy i zarazem kruchy. Zamknęłam oczy i zacisnęłam pięści. Prawie widziałam, jak zaczynam się dobijać przez ten pancerz. Jak uderzam ją z tyłu, raz i drugi, ale słyszę tylko głuchy pogłos.
– No i ten garnitur od ciebie się przydał. Bałam się, że będzie za ciasny, ale leży jak ulał. Elegancko.
– Mamo, usiądź, proszę. Zadzwonimy. To chyba trzeba od razu…
– I buty też pasują. – Zalewała herbatę wrzątkiem tylko w jednym kubku, dla mnie. – Trzymał mnie za rękę. Nic a nic się nie bał. Zapaliłam świece i odmówiłam Litanię do Wszystkich Świętych.
– Usiądziesz? – Prawie nie słyszałam swojego głosu. Nagle miałam znowu jakieś pięć lat. – Chciałam być razem z wami, kiedy…
– I koronkę. I psalmy. I cały różaniec.
– O której tato umarł?
– O osiemnastej.
Poczułam, jak zaciska mi się coś tuż pod krtanią. W tym dołku, w którym spotykają się obojczyki.
– Dwanaście godzin temu?
Odwrócona do mnie tyłem, przestawiała czajnik i garnki, jakby szykowała się na wielkie gotowanie. Jakby nie usłyszała mojego pytania.
– Mamo, o której?
– O osiemnastej. – Znowu zastygła w bezruchu. – Przedwczoraj.
Agnieszka Rynkowska – przed debiutem. Powtarza za Vedraną Rudan, że nie można pisać o życiu, jeśli się go nie przeżyło. Tak naprawdę wie, że można, ale chce inaczej. Pisze od dwóch lat i kończy pracę nad powieścią w stylu domestic noir.
ilustracja: Magdalena Batko, korekta: Magdalena Biernat