Kinga Ludwik
Marysia nie rozumie, dlaczego dzieciom daje się takie brzydkie kolory kredek. Żółty nie jak słońce, ale jak żółtko jaja, które za długo leżało w lodówce. Pomarańczowy – w rzeczywistości lubi ten kolor, ale na rysunku zawsze wychodzi brzydko. Czerwony, który jest ciemnoróżowym i różowy, który nawet nie maluje. Niebieski, bardziej podobny do ekranu, który się pokazuje, gdy laptop się zawiesza niż do nieba. Zielony nie jak trawa, ale jak korek od Sprite’a. Brązowy, najbrzydszy z brzydkich.
Albo skóra. W pudełkach kredek, nawet tych większych, zwykle jest jeden kolor, który w przedszkolu nazywają „skórnym”. Zwykle ubywa go tak szybko, jak na rysunkach przybywa mam i dziadków. Ale to nie jest kolor skóry. To dziwna beżoworóżowa barwa, której nie ma w naturze – nawet nie ma do czego jej porównać. W niczym nie przypomina odcienia skóry mamy – ciepłego i nieco pomarańczowego, ale nie takiego jak nogi lalek Barbie. Skóra mamy przypomina raczej brzoskwinię, która chwilę leżała przy oknie w letni dzień i teraz jest ciepła i złocista. Dziadek z kolei wygląda inaczej. Jego skóra jest bardzo blada, ale też szarawa, jak gdyby z rana zjadł trochę ziemi. W jego zmarszczkach Marysia widzi nawet nieco niebieskiego. Tak niebieskie jest jezioro w miejscu, gdzie zaczynają się trzciny. Dziadek lubi tam łowić ryby – może tak długo wpatruje się w wodę, że odbicie wody na jego twarzy nie chce zejść nawet, gdy wraca do domu.
Marysia dopiero kończy przedszkole i jeszcze nie zdążyła przestać być idealistką. Nie godzi się na kompromisy. Nie używa zatem oszukanych kredek i maluje tylko czarną. Chociaż nawet ona nie jest naprawdę czarna, raczej ciemnoszara, jak kot przemykający przez ogród już po zachodzie słońca. Ale to wystarczy, to przynajmniej jest prawdziwa barwa.
Panie w przedszkolu martwią się tym, że Marysia maluje na czarno. Martwią się i rodzice. Na nic nie zdały się tłumaczenia, nie chciała jej uwierzyć nawet pani psycholog. Nadal każą jej malować mamę i dziadka tym samym kolorem sztucznej skóry. Nadal się na to nie godzi.
*
Marysia stoi na środku chodnika. Przed nią leży wróbel. I patrząc na jego ciałko szarpane masywnymi dziobami gawronów jeszcze nie wie (choć już przeczuwa), że kiedyś ona też będzie takim wróblem. Wszystko dookoła jest w zieleniach upalnego lata pod drzewami, ale ona do narysowania tej sceny wybrałaby czarną kredkę, najczarniejszą z czarnych, czarną czernią cienia w piórach martwego wróbla. I to nawet gdyby miała do dyspozycji całą skalę Pantone – chociaż dowie się o niej dopiero za kilka lat. Babcia idzie wolniej i jeszcze nie widzi, że Marysia właśnie poznała nową paletę barw.
*
Wróciły do domu szybko i w milczeniu. Marysia wyjęła z szuflady kredki, ale w pudełku nie było tej czarnej. Stępiła się lub producent uznał ją za nieodpowiednią dla dzieci.
Kinga Ludwik (ur. 1992 w Biłgoraju) – zawodowo zajmuje się korektą, redakcją, PR-em i social mediami. Publikowała m.in. w antologii „Nic nie jest tym czym jest”, w „Stonerze Polskim” i w „Bibliotece Biura Literackiego”. Finalistka warsztatów w ramach Festiwalu Góry Literatury.
ilustracja: Magdalena Batko, korekta: Justyna Mroczek-Żal